Kreta to magiczna wyspa. Tak jak przed wiekami, podobnie i dziś, przyciąga nowych przybyszyów swoją niepowtarzalnością i oczarowuje ich tysiącami barw. Chce się ją poznawać, podziwiać i zdobywać, choć tak naprawdę Kreta zawsze będzie dumna, wolna, nieokiełznana i pełna kontrastów. I właśnie za to wszyscy ją kochają!
Piąty już raz, w pewien dzień pod koniec grudnia, na mapie miasteczka Chania pojawiła się czerwona kropka. Jak co roku, kropka ta usytuowana w okolicach Miejskiej Hali Targowej, zwanej Agorą, po południu zaczęła rosnąć i przypominać sporą plamę. Zwiększając zoom można było zobaczyć, że czerwona plama żyje - rusza się, śpiewa, śmieje się i gada jak najęta - i, że powstała ze zgromadzonych ludziom, przebranych w czerwone stroje świętego Mikołaja. Widok przedni! Jest 27 grudnia, właśnie skończyły się Święta, a tu tysiące Mikołajów wyszło na ulice miasta. Mikołajów obojga płci i w każdym wieku. Nie brakował również małych Mikołajków ze smoczkami i w wózkach dziecięcych, ani tych na wózkach inwalidzkich. Dobroczynny bieg Mikołajów, Santa Run 2015 w Chania - najbardziej czerwony dzień w życiu miasta, a nawet całej Krety - czas zacząć!
Gotowi, do biegu, start w Santa Run 2015 Chania!
Santa Run Chania jest imprezą charytatywną organizowaną przez wolontariuszy działających na rzecz organizacji non-profit o tej samej nazwie. Ideą biegu Santa Run jest zebranie środków, które przekazywane są lokalnym organizacjom zajmującymi się dziećmi dotkniętymi różnymi schorzeniami lub z niepełnosprawnością.
Święta Bożego Narodzenia właśnie dobiegły ku końcowi. Najwyższy czas podzielić się obrazami, refleksjami i odkryciami na temat ich obchodów na Krecie. W tym roku siedząc z bliskimi i znajomymi przy świątecznym stole często ciągnęłam za język z pytaniem "jak to było w Święta dawniej". W wolnej chwili wertowałam internet odnośnie kreteńskich tradycji bożonarodzeniowych. I niestety, dochodzę do niezbyt budujących wniosków. Po pierwsze, Boże Narodzenie bardzo się skomercjalizowało i wchłonęło co mogło ze stylu zachodniego. Po drugie, nigdy nie dorówna wypielęgnowanej tradycji polskiej Wigilii, czy też greckiej Wielkanocy, czyli Paschy.
Zacznijmy od tego, że Boże Narodzenie w Grecji od zawsze było świętem religijne o mniejszym znaczeniu niż Wielkanoc. Świadczy już o tym nazwanie go "małą Paschą". Może mieć to wytłumaczenie w fakcie, że pierwsi chrześcijanie za dzień świąteczny uważali niedzielę. Po dwóch wiekach do kalendarz liturgicznego wprowadzili Wielkanoc. Po dwóch kolejnych liturgiczną celebrację święta narodzin Chrystusa. Co ciekawe pokrywała się ona czasowo z datą Saturnaliów - rzymskiego święta ku czci Saturna, obchodzonego w czasie przesilenia zimowego między 17 a 24 grudnia, gdy Rzymianie ucztowali i obdarowywali się prezentami.
Zwiastun Bożego Narodzenia zakwita w wielu ogrodach.
Czytam w sieci, że przed Bożym Narodzeniem, tak jak przed Paschą, obowiązywał 40 dniowy post. Obecnie praktycznie się go w ogóle nie przestrzega. Nawet w dzień Wigilii. Zasiadamy do wigilijnego stołu uginającego się od wszelakiego mięsiwa (kozie frykasy, prosiak w sosie własnym, kurczak nadziewany kasztanami, ryżem i rodzynkami, kreteńskie kiełbasy). Tu czeka mnie kolejne zaskoczenie. Wiele osób po pięćdziesiątce wspomina, że w ich domach nie było Wigilii, gdyż wszyscy ludzie brali udział w greckiej Pasterce, która trwała od... 22.00 do 1.00 w nocy. Najcześciej po niej jedzono tylko mięsny wywar (z indyka, wieprzowiny, wołowiny lub baraniny), a świąteczna uczta była przygotowywana na nadchodzące południe, kiedy zbierała się za stołem cała rodzina. Dodają, że tego typu wigilijne biesiady to wynalazek ostatnich kilku dziesięcioleci i w sumie nie aż tak bardzo przez nich lubiany, gdyż czują jak bardzo zmieniły się zwyczaje i jak stopniowo święto to traci religijny charakter.
Kreteńska kolenda w wykonaniu Iliasa i Dimitrisa Vlamakisów.
Natomiast tradycją, która była "od zawsze" to chodzenie po kolędzie. Dzisiaj dzieci chodząc od domu do domu, oraz krążąc po sklepach w miasteczkach i na wsiach, dostają drobne pieniądze i słodycze. Dawniej było odwrotnie - przeważały łakocie, a nawet inne produkty żywnościowe, a rzadziej gotówka. Dzieci rwa się do kolędowania, bo Grecy lubią ten zwyczaj. Chętnie otwierają drzwi swoich domostw i przedsiębiorstw kolędnikom, sowicie ich wynagradzając. Dzieciaki wystrojne w czapeczki Świętego Mikołajabiegają między domami jak małe mróweczki z metalowymi trójkatami w dłoniach. Uderzając w nie z dużą werwą wystukują dzwięczny takt pod swój śpiew. Co lepiej wyszkoleni śpiewają kolędy również w wersji kreteńskiej, w której po pierwszej zwrotce słowa są inne niż w kolędzie "ogólnogreckiej". Rarytasem są odwiedziny kolędników grających na instrumentach, a niezwykłą rzadkością, aby grali na skocznej lirze i wesołych skrzypkach, instrumentach, które dawniej były częstym akompaniamentem kreteńskich kolęd. Kolędy śpiewa się również w Wilię Nowego Roku oraz 6 stycznia na Trzech Króli. Z powyższego widać, że w długi okres świąteczny nie brakuje kolędowania i jest ono do dnia dzisiejszego bardzo żywą tradycją.
Mali i więksi kolędnicy z trójkatami.
Kolejną tradycją bożonarodzeniową to przygotowywanie świątecznych wypieków. Są to znane w całej Grecji "melomakarona" (ciasteczka z goździkiem i cynamonem obficie polane miodowym syropem i posypane kawałeczkami orzechów włoskich) oraz "kourabiedes" (kruche cisteczka z migdałami obsypane grubo cukrem pudrem). Każda szanująca się gospodyni wypieka całe tuziny takich smakołyków wedle przechodzących z matki na córkę rodzinnych przepisów. Co prawda "melomakarona" jedzono w Boże Narodzenie, a "kourabiedes" zarezerwowane były na noworoczny stół. Dzisiaj je się je równolegle, nie zważając na stare kanony, a na zapracowane, leniwe lub praktyczne gospodynie czekają w cukierniach całe góry tych świątecznych ciasteczek: jakkolwiek miód najczęściej zastąpiony jest cukrem, masło margaryną, a orzechów i migdałów jest o wiele mniej niż w wypiekach domowych. Na Krecie do tradycyjnych słodkości świątecznych należą również "diples" (nasze faworki polane obficie syropem miodowym i posypane kawałeczkami orzechów włoskich) oraz "kserotigana" (faworki z cieniutkiego jak papier ciasta zawiajanego w czasie smażenia na głębokim oleju w misterną rozetę). Palce lizać! Warto spróbować wszystkich wspomnianych wypieków i to najlepiej w połączeniu z mocną kawą po grecku! Właśnie te łakocie służyły dawniej jako poczęstunek dla kolędujących dzieci. Dzisiaj dzieci kręcą na nie nosem woląc pieniądze...
Nie tylko kobiety, ale również mężczyźni mieli pełne ręce roboty. 23 grudnia - w święto Dziesięciu Świętych obchodzonych ku czci dziesięciu kreteńskich męczenników z III wieku - każdy gospodarz ubijał świniaka. Prosiak był pieczołowicie hodowany przez kilka miesięcy specjalnie na tę okazję. Dokarmiano go zbieranymi w lesie żołędziami, strąkami z drzewa świętojańskiego, serwatką. Przez kilka dni ćwiartowano zwierzaka i z każdej części wyrabiano inne delikatesy. Kawałki mięsa wędzono w szałwi i tymianku - było to tzw. "apaki". Inne siekano drobno i wyrabiano tradycyjne kiełbasy. Jeszcze inne po uwędzeniu wkładano ze smalcem do dużej beczki. Było to tzw. "singlino" stanowiące zapas mięsa na kolejnych 5 miesięcy (podobno 1 maja zjadano jęzor świński, który układano na samym dnie tej beczki. Dlaczego? To już całkowicie inna historia...). Z nóżek świńskich i głowy gotowano wywar z którego robiono "zimne nóżki", nazywane na Krecie "pichti" lub "tsiladia". Również w tych dniach robiono wędlinę podobną do naszej kaszanki, choć bez dodatku krwii, nazywaną "omathies". Kawałki wątróbki sowicie doprawiono przyprawami, dodawano ryż wymieszany z rodzynkami i tę masę zamykano w świńskim flaczku. Natomiast kawałki słoninki odpowiednio przyprawionej i przyrządzonej - "tsigarides" - były doskonale pożywną przekąską dla zbieraczy oliwek, którzy pracowali w gajach oliwnych od listopada do lutego. Choć trzech ostatnich potraw nie uiści się w żadnej tawernie, sklepie mięsnym, ani w większości domów kreteńskich, to nadal pieczony prosiak i inne potrawy na bazie wieprzowiny uważane sa za tradycyjne dania świąteczne. Indyki rozgościły się również na kreteńskich stołach, głównie tych w większych miasteczkach, gdzie ludzie dbają o dobre nawyki żywnościowe i poziom cholesterolu.
"Apaki" - wędzona kreteńska polędwiczka marynowana w ziołach i occie winnym. Fot.: www.ellinikaproionda.blogspot.gr.
A co z ubieraniem choinki i prezentami? Dzisiaj przystrojona choinka stoi w każdym domu i miejscu publicznym. Najczęściej sztuczna, bo to i praktyczniejsze i tańsze rozwiązanie. Żywe jodełki są do kupienia w sklepach ogrodniczych, ale jest ich dosłownie jak na lekarstwo. Zwyczaj ubierania choinki dotarł dopiero do Grecji w 1832 roku wraz z bawarskim księciem Ottonem I Wittelsbachem, który stał się pierwszym królem w historii Grecji. Większość moich rozmóców, którzy pochodzą z kreteńskich wiosek, wspomina, iż w ich domach dekorowano własnoręcznie zrobionymi ozdóbkami (np. z kolorowych sreberek po cukierkach i innych słodyczach) ścięty w okolicznym lesie krzaczek cyprysu. W internecie są wzmianki, że na Krecie przed Wigilią kobiety zrywały gałązki z różnych drzew, wkładały do wazonów, aby się zazieleniły, a nawet zakwitły do czasu Trzech Króli. Wierzono również, że o północy zakwita bazylia - zioło ściśle związane z obrzędami religijnymi w kościole prawosławnym - która normalnie kwitnie tylko latem. Mikołaj w Święta nie przychodził. Prezentami obdarowywano się na Nowy Rok, w dzień świętego Bazylego (Ai Vasilis), który w Grecji jest patronem biednych i wszystkich ludzi w potrzebie. Również i ten obyczaj się powoli zmienia, gdyż całkiem logiczne jest, że każde dziecko woli dostać prezenty wcześniej, tak jak rówieśnicy w innych krajach Europy ;-)
Choinka oblepiona lampkami przed Agora w Chania.
Największym ciosem, były tegoroczne doświadczenia z "chlebem Chrystusa", czyli "christopsomo". Zapiski internetowe odnotowują, że na kreteńskim stole świątecznym w pierwszy dzień Świąt króluje właśnie ten odświętny bochen chleba, który w smaku raczej przypominał naszą chałkę, czy żulik, niż przaśny chleb. "Chleb Chrystusa" nosił na sobie obowiązkowo znak krzyża i orzech włoski na samym środku. Symbolizował on początek nowego życia. W smaku miał być wyborny, choć nie za słodki. Robiony z najlepszej mąki, wybornego masła, bakalii, z domieszką wody różanej, goździków i cynamonu. Na osłodę dodawano nutę miodu lub "petimezi", czyli skondensowanego syropu z winogron. Dawniej przystrajano go dodatkowymi wzorami robionymi z ciasta. Były to najczęściej kwiaty, liście, ptaki lub atrybuty majace związek z zajęciem którym parała się rodzina: gałązki oliwne lub kłosy pszenicy dla rolników, kotwice dla żeglarzy, owce dla pasterzy. Dzisiaj tak bogato zdobionych świątecznych chlebów już sie nie znajdzie! "Christopsomo" jest, a raczej był, odpowiednikiem naszego opłatka. Łamał go ojciec, głowa rodziny, i dzielił między domowników. Pierwszy kawałek był dla Chrystusa, drugi dla biednych, kolejny dla każdego z członków rodziny według jego rodzinnej hierarchii. Później, po wymieszaniu z paszą, podawał ostatnie kawałki również zwierzetom w zagrodzie. Smutne, ale chlebem chrystusowym nie połamaliśmy się w domu do którego zostaliśmy zaproszeni. Choć kupiłam go i podarowałam w prezencie, domownicy jakby nie pamiętali o tej tradycji. Być może faktycznie już jej nie znali i mogą się o niej dowiedzieć tylko z internetu... Nie chciałam pytać...
Święta, Święta i po Świętach! Z powyższych opowieści wynika chyba niezbicie, że na Krecie, tak jak wszędzie chyba, ludzie coraz mniej czasu spędzają "przy szopce", a więcej na zakupach, wizytach, rewizytach i biesiadowaniu. Lokalne tradycje powoli zanikają, a na ich miejsce adoptowane są obce zwyczaje, potrawy i obyczajowość. Trochę szkoda, ale nie pozostaje mi nic innego powiedzieć jak: do siego roku! Και του χρόνου (ke tu chronu)! PS. Również istniało ludowe przysłowie związane z prognozą pogody na 12-o dniowy okres świąteczny, od Wigilii do Objawienia Pańskiego, czyli naszych Trzech Króli. Rolnicy, pasterze i marynarze powtarzali, że wiatry walczą między sobą o to który z nich będzie przy narodzinach i przy chrzcie Chrystusa. Ten który zwycięża dyktuje warunki pogodowe od Wigilii po Objawienie Pańskie wypadające w Grecji na 6 stycznia. Wtedy właśnie w dniu święta o nazwie Theofania, Epifania lub Fotα (gr. Θεοφάνια, Επιφάνια, Φώτα) chrzci się wszelkie wody, najczęściej morskie, na pamiatkę chrztu Chrystusa w Jordanie.Ponieważ pogoda w ostatnich dniach jest oszałamiająco piękna, liczymy, że jeszcze ponad 10 dni będziemy mieli słonecznych, bez potrzeby włączania centralnego ogrzewania ;-)
Dzisiaj o Krecie mniej tradycyjnie, ale za to z dużą dozą humoru i z "dobrą kreską". Literatura, sztuka plastyczna, historia, edukacja i satyra połączyły się w jedną całość, która w połowie roku ujrzała światło dzienne pod postacią 56 stronicowego komiksu zatutyłowanego "Historia Krety w komiksie". Trzeba przyznać, że książka ta przedstawia bardzo długą i burzliwą historię - sięgającą mitologii, a nawet czasów przed nią, do współczesności. Również już po przeczytaniu kilku stron rzuca się w oczy fakt, że jest głęboko osadzona w studiach nad danymi epokami i wydarzeniami historycznymi. Co równie ważne, a niespotykane w innych opracowaniach na temat Krety i jej historii, należyta powaga i rzetelność historyczna mieszają się z dobrą dawką "dziejowego humoru" mistrzowsko przedstawionego w bardzo zabawnych rysunkach i dialogach autorstwa Panagiotisa Giakasa.
"Ilustrowana historia Krety w komiksie" - lektura dla każdego. Fot.: cretancomiks.gr.
Sezon turystyczny dla Krety praktycznie zakończył się z ostatnimi lotami Ryanair, czyli z końcem października. Ale są i tacy, którzy rezerwują bilety już na rok 2016. Ilość goszczonych przez Kretę turystów rośnie stabilnie z roku na rok. Niezmiernie ważne i bardzo motywujące jest to, że wielka część z nich wybiera ponownie Kretę na miejsce swoich wakacji. Dla niektórych Kreta staje się wręcz drugim domem, czy obsesją.
Tacy ludzie mają swoją fejsbukową grupę, Kretomanię. Tam „wpadł mi w ręce” bardzo ciekawy wpis Joanny Bukowskiej, która wraz z mężem po raz pierwszy wybrała się na Kretę i... oboje zakochali się w niej na amen, zapominając, ale bez większych wyrzutów sumienia, o swojej słabości do włoskiej Toskanii. Kolory Krety postanowiły wybadać dlaczego...
Kolory Krety: Pierwsze spotkanie z Kretą i już w niej zakochani. Może jestem w błędzie?
Joanna Bukowska: Nie, nie jesteś w błędzie (uśmiech). Faktycznie to była nasza pierwsza przygoda z Kretą i tym samym w ogóle z Grecją. Kilka poprzednich wakacji spędziliśmy we Włoszech. Odwiedziliśmy wyspę na początku lipca tego roku, spędzając tam pełne dwa tygodnie. Minęło kilka miesięcy, a my nadal wracamy myślami do Krety i tegorocznego wypoczynku. Chyba możemy zatem przyznać się, że jesteśmy wciąż pod ogromnym wrażeniem wyspy, jej uroku, mieszkańców, jedzenia, klimatu i w ogóle wszystkiego. Wciąż żywo i emocjonalnie opowiadamy wszystkim nasze wrażenia pokazując zdjęcia. Można powiedzieć, że staliśmy się Kretomaniakami.
Kretomaniacy, Joanna i Łukasz, w Agios Nikolaos. Fot. turysta z Niemiec ;-)
Co urzeka nas, Polaków, w kreteńskim krajobrazie? Pewnie to, czego nie możemy mieć będąc w naszym kraju: gór nad morzem, albo morza przy górach. Wszakże niesamowitym doznaniem jest kąpiel morska z widokiem na panoramę górską, która nawet przez kilka miesięcy może bielić się od śniegu! Lub sytuacja zgoła odwrotna - podziwianie bezkresu morza (często nawet dwóch: Kreteńskiego i Libijskiego) ze szczytów górskich, będącymi prawdziwymi balkonami wyspy.
Południowe wybrzeże. Wenecka twierdza w Frangokastello nad Morzem Libijskim. W tle Białe Góry.
Zapewne ktokolwiek postawi nogę na Krecie, od razu, i chcąc nie chcąc, skieruje swój wzrok w głąb wyspy. To tam, w całkiem małej odległości od linii brzegowej, znajdują się dość pokaźne góry. Pokrywają one wraz z terenami podgórskimi aż 70 procent powierzchni lądu! Najwyższy wierzchołek, Psiloritis, ustępuje naszym Rysom tylko o 50 metrów! Trzy łańcuchy górskie Krety - Białe Góry, Psiloritis (Idi lub Ida) i Dikte - przeorane są licznymi wąwozami i jarami, ozdobione jaskiniami, a od listopada po koniec kwietnia, również bielutkim śniegiem.
Jedna z najstarszych zachowanych latarni morskich w basenie Morza Śródziemnego, a być może i na świecie. Latarnia, która nigdy nie miała swojego latarnika. Jej smukła sylwetka nieprzypadkowo przypomina minaret. Czas i czasy nie zawsze obchodziły się z nią łaskawie. Na przestrzeni pięciu wieków swojego istnienia doświadczyła naprawdę wiele. Okresy świetności przeplatały się z momentami całkowitego spustoszenia i zapomnienia.
Po grecku na latarnię mówi się "faros" (gr. φάρος - latarnia), co nawiązuje do egipskiej wysepki Faros, na której w starożytności znajdował się jeden z siedmiu Cudów Świata: aleksandryjska latarnia morska z Faros. Co ciekawsze, słowo "faros" występuje do dnia dzisiejszego w kilku współczesnych językach europejskich: "faro" - w języku hiszpańskim i włoskim, "phare" - we francuskim, "farol" - portugalskim, "fyr" - norweskim i duńskim, a w rosyjskim - "фара").
Godzina 14.00 z minutami. Gorąco sięga zenitu. Poranny uliczny ferwor powoli zamiera, jakby pochłaniany przez tężejące w ukropie powietrze. Nie jest to czas, gdy ktokolwiek ma ochotę wyjść na zewnątrz. Kosztuje to człowieka zbyt dużo wysiłku i cennej energii.
Urzędy, banki, szkoły, przeważająca część sklepów i prywatnych firm niebawem zamknie swoje podwoje - nierzadko z głośnym łoskotem zasuwanych przeciwsłonecznych okiennic i markiz. Kto musi, zostaje w biurze przy drugiej szklance mrożonej kawy i klimatyzacji pracującej na pełnych obrotach. Większość ludzi jednak jest już myślami przy zastawionym obiadem stole i przy popołudniowej relaksie. Trzeba dobrze odpocząć by wraz z zachodem słońca ponownie otworzyć handlowe i usługowe biznesy, gdy ulice znów zapełnią się ciżbą przechodniów.
"Żyj nam Mikisie przez wiele lat! Stań się starcem z oszronionym włosem i wszyscy niech mówią: oto jeden mędrzec". Taką oto piosenkę urodzinową tradycyjnie śpiewa się w Grecji solenizantom. Z dyskrecją nie podkreśla się wieku. Nie wspomina o "stu latach". Wielką gafą byłoby przecież, gdyby solenizant zbliżał się do setki, albo już ją przekroczył. Natomiast największym i najważniejszym urodzinowym prezentem od życia ma być dla człowieka mądrość. Piosenka jak najbardziej trafna w wypadku Mikisa Theodorakis, którego nazwisko chyba wszystkim obiło się kiedyś o uszy, a jeśli nie, to już na pewno chociaż dwie pierwsze nuty ze słynnego muzycznego motywu "sirtaki" skomponowanego przezeń do filmu "Grek Zorba".
Plakat festiwalu "90 lat Mikis Theodorakis", 26-29 lipca, Chania, Kreta.
Arbuzowy wysyp na wyspie już się zaczął. Zielone stada prążkowanych piłek leżą na polach i nic sobie nie robią z upału i strasznie mocnego słońca. Jedyną rzeczą, którą potrzebują to woda. Duża ilość wody. Zazwyczaj dopływa ona pod sam korzeń rozłożystego arbuzowego pędu czarną plastikową rurką - jedną z tysięcy "żyłek" siatki systemu nawadniającego kreteńskich uprawnych areałów. Wielodzietne arbuzowe rodziny pojone są wieczorem, po zachodzie słońca. W nocy nie śpią. Wytężają swoje siły, aby przybrać na objętości przerabiając wchłonietą wodę na słodki, czerwony miąższ i uzyskać swój wymarzony rozmiar XXXL. Gdyby ktoś był cierpliwy, pewnie mógłby utrwalić to aparatem fotograficznym, a może nawet usłyszeć odgłosy napinającej się z trzaskami ich grubej skóry.
Kreteńskie kontrasty są boskie! Wywołują w człowieku przyjemny dreszczyk
ekscytacji i mile pobudzają zmysły. Dają możliwość wyboru i eksperymentowania.
Zaspokoją chyba każde preferencje, czy fanaberie. Nawet tych, którym przyszłaby
zachcianka na odwiedzenie piekła, Kreta nie odeśle z kwitkiem. Nie tylko piekło
się znajdzie, ale jeszcze na jego krańcu miniaturowy Raj. Czyż to nie zakrawa o
absurd? Dokładnie tak, ale właśnie taka jest uroda Krety: pełna harmonia
przeciwstawności. Tak jak w Seitan Limania - Portach Szatana.
Nazwa Seitan Limania wcale nie wzbudziła mojej ciekawości, tym bardziej, że
obok niej widniała „plaża Stefanu” (podobno jednak nic wspólnego ze św.
Stefanem), czy jeszcze trudniejsza do zapamiętania „rizoskloka”. Ciekawe
fotografie malowniczej zatoki o lazurowej wodzie, białym piasku i dziwnym
zygzakowatym kształcie zachęcały do odwiedzenia tego miejsca, położonego nota
bene tylko 15 kilometrów od miasteczka Chania. Jednak czerwona lampka prawdziwego
zaciekawienia zapaliła się po przeczytaniu posta polskiego bloggera, który
dzielił się wrażeniami z... kreteńskiej Zatoki Szatana.
Latorośl, jak sama nazwa wskazuje, rośnie latem - czyli właśnie teraz. I to jak rośnie! Błyskawicznie, ile tchu, szast-pras, jak z bicza strzelił! Dobrych kilka centymetrów na dzień. Nowe pędy strzelają ku słońcu, wąsy oplatają zdrewniałe gałązki, aby dać podporę dla nowych liści, które rozkładają się w oka mgnieniu jak małe zielone parasolki wychwytujące drogocenne fotony światła. Wszystko poukładane w pewnym porządku, tak aby jeden liść nie przysłaniał drugiego, ale jednocześnie chronił miłym cieniem dopiero co wypuszczone zielone kiście drobnych kwiatów. I ten kolor! Najdelikatniejsza z zieleni - ultrazieleń - bosko ozłocona słońcem...
Myśląc o Krecie, chciałoby się pisać tylko o rzeczach ładnych dla oka,
przyjemnych i wesołych. Nie da się jednak nie zauważyć i przejść obojętnie obok
śladów, które pozostawiły tutaj swoje piętno wydarzenia trudne, często
tragiczne. Wpisanane są one głęboko w historię Wielkiej Wyspy i świadomość jej
mieszkańców. Oprócz barw wesołych, nasyconych słońcem, Kreta ma również swoje
barwy żałoby, śmierci, ciągłej walki o wolność. Ich symbolem są czarne jak
smoła koszule Kreteńczyków, którzy "przez pokolenia" nosili je
opłakując straty swoich bliskich oraz towarzyszy broni.
Los chciał, że lokalizacja Krety między trzema kontynentami oraz obecność
największej i najbezpiczniejszej zatoki Morza Śródziemnego, zatoki Suda - nie wspominając o
dobroczynnym dla upraw klimacie i bogactwach naturalnych - sprawiły, że ten
niewielki kawałek lądu od
pradziejów był celem licznych inwazji. Na przestrzeni trzech tysiącleci,
Achajowie, Dorowie, Rzymianie, Saraceni, Wenecjanie, Turcy, a w końcu Naziści,
zdobywali wyspę, jednakże zawsze spotykając się z dużym oporem i heroiczną
walką ze strony jej mieszkańców.
Kącik pamięci u przyjaciół mieszkających w Daratsos, miejsca krwawych zmagań z okupantem.
Kreteńskie noże. Czasami jedyna broń w reksch obrońców wyspy.
Niemiecki i aliancki sprzęt wojskowy wykopany w czasie budowy domu w Doratsos.
Wyblakłe już zdjecia z desantu niemieckich spadochroniarzy, "Zielonych Diabłów".
Ostatnia agresja na Kretę miała miejsce 74 lata temu. Była nią inwazja
III Rzeszy rozpoczęta rankiem 20 maja 1941 roku. Niemcy nadały jej kryptonim
"Merkury". W zaplanowanej przez Hitlera akcji opanowania Krety z
powietrza, główną rolę miały odegrać świetnie wyszkolone, elitarne wojska
spadochronowe. Furer z należytą dumą nazywał je "Zielonymi
Diabłami". Według jego wyliczeń opanowanie kontrolowanej przez Aliantów
wyspy, miało zająć "Zielonym Diabłom" - wspieranym przez strzelców
górskich i piechotę - tylko jedną dobę! Zajęło jedenaście dni! Jedenaście dni,
które wpisały się nie tylko złotymi zgłoskami w karty historii Grecji, Europy,
ale i historii światowej. Historycy oceniają, że zdobycie Krety było
"zwycięstwem pyrrusowym". Sam Hitler był zszokowany rozmiarami strat. Bilans "operacji Merkury" zniechęcił go całkowicie do podejmowanie
kolejnych akcji powierznodesantowych, które były zaplanowane odnośnie Cypru i
Malty.
Groby aliantów, wybrzeże zatoki Suda.
Chwała bohaterom! Zatoka Suda, Chania.
Polski akcent na cmentarzu sprzymierzonych w Suda, Chania.
Strategiczne wzgórze nr 107 w pobliżu greckiego lotniska w Maleme.
Wieniec złożony na niemieckim cmentarzu przez greckiego pułkownika,
obrońcy Maleme.
4.465 niemieckich żołnierzy spoczywa w Maleme.
Poległy Herbert Schindler miał tylko 22 lata...
Niemiecki dowódca operacji "Merkury", gen. Kurt Student,
wspomina: "szerokiej opinii publicznej i specjalistom wojskowym z nazwa
Kreta łaczy się z wyobrażeniem nadzwyczajnego osiagnięcia. Ale dla mnie, jako
dowódcy wojsk powietrznodesantowych, które zdobyły Kretę, nazwa ta to gorzkie
wspomnienie. Niestety przeliczyłem się, kiedy zaproponowałem ten
atak".
Generał Student na pewno nie oczekiwał tak dużego oporu i gotowości do
walki ludności cywilnej - kobiet, starców, dzieci - walczącej ramię w ramię z oddziałami
alianckimi oraz słabo uzbrojonymi greckimi żołnierzami.
Kreteńczycy praktycznie nie mieli broni. Większości swoich obrońców również. Trzeba bowiem pamietać, że 22 tysięczna V Dywizja Kreteńka, podążając w obronie
zachodnich granic kontynentalnej Grecji,
opuściła Kretę 16 listopada 1940 roku (18 dni po przekroczeniu przez wojska Musolliniego granicy z Albanią) zabierajac
ze sobą niemalże całą
amunicję i sprzęt wojskowy. Co gorsze Alianci nie przekazują żołnierzom greckim
broni, dotrzymując tajemnego rozporządzenia, które miało zapobiec wszelkim
zbrojnym wystąpieniom przeciw dyktatorskiemu rządowi Janisa Metaksasa oraz
królowi Jerzemu II, do których doszło właśnie na Krecie trzy lata wcześniej (28
lipca 1938 roku).
Ludność cywilna, niezależnie od płci, sił i wieku, ruszyła na uzbrojonego po zęby okupanta, trzymając w ręku sierp, kreteński nóż lub kostur, a gdy takiego zabrakło... kamień, tak jak to zrobił biblijny Dawid przeciw Goliatowi. Bitwa o Kretę przeszła do historii, a Kreteńczycy, po raz kolejny udowodnili, że ich wyspa jest Wyspą Bohaterów.
Prywatna kolekcja w miejscowości Askifu w Białych Górach.
Mój syn "zauroczony" II Wojną Światową - oby nigdy nie musiał wziąć broni do reki...
Kreteńczycy z kolei nie oczekiwali tak dużego okrucieństwa i bestialstwa ze strony okupantów. Przekonali się o nich już w pierwszych dniach okupacji, która zaczęła się 1 czerwca 1941 roku. Jednym z „najczarniejszych” przykładów jest wioska Kandanos – wioska, której miało nigdy już nie być na żadnej mapie współczesnej Europy. Doskonale znane są nam, Polakom, ludobójcze zapędy hitlerowskie, jednakże los wioski Kandanos nie ma sobie równych. To tutaj okupant, w odpowiedzi za opór i zabicie 25 żołnierzy Niemieckich, pozostawia jedyny w historii pisemny ślad swojej zbrodni. Wszyscy partyzanci z okolicy oraz cywile zostają wymordowani, a wieś zrównana z ziemią. Na miejscu rzezi Niemcy stawiają ku przestrodze, nie jedną, ale trzy tablice. Pamiątkowe płyty „zwycięstwa” mają stać się podwaliną dla pomnika mającego w przyszłości sławić wiktorię i potęgę III Rzeszy. Napis po niemiecku i grecku obwieszcza: „w odpowiedzi na bestialskie morderstwo spadochroniarzy, strzelców górskich i mechanika - popełnione przez mężczyzn, kobiety, dzieci i starców, którzy odważyli przeciwstawić się wielkiej Rzeszy - 3 czerwca 1941 roku wioska Kandanos zostaje zrównana z ziemią, aby nigdy się już nie odbudować”. Jednak na przekór faszyzmowi, Kandanos żyje. Powstał ze zgliszczy i widnieje na mapie Krety.
Bilans Bitwy o Kretę oraz czterech lat okupacji jest przerażający. Co szósta wioska
zrujnowana, miasta doszczętnie zbombardowane i pozbawione 35% swojej populacji.
Zabitych zostaje 6.000 mężczyzn, 1.000 kobiet i 1.000 dzieci. Pozostaje zrujnowana gospodarka
wyspy, głód, a co gorsza ciągła żałoba, smutek i łzy.
Będąc na Krecie odwiedźcie cmentarz Αliantów w Zatoce Suda lub niemieckie mogiły w
Maleme, muzeum wojskowe w Chania, a może prywatna kolekcję z II Wojny Światowej
w górskiej wiosce Askifu w samym sercu Białych Gór. Zatrzymajcie się na
chwilę przed pomnikiem ofiar represji hitlerowskiej w Nea Chora, Galatas,
Platanias... Pojedźcie do wioski, której miało nigdy nie być żadnej mapie lub
odnajdźcie bunkry niemiecki w Kokkino Chorio. W ten sposób poznacie nie tylko
wszystkie kolory Krety, ale również "duszę" tego magicznego miejsca. Czym jest ta "dusza"? Najtrafniej i po mistrzowsku odmalował ją
swoim piórem kreteński pisarz, Nikos Kazantzakis: "jest pewnego rodzaju
płomień na Krecie - nazwijmy go duszą - coś bardziej potężnego niż samo życie
lub śmierć. Jest to duma, upór, męstwo, a razem z nimi coś nieokreślonego i
nieobliczalnego, coś co sprawia, że można cieszyć się, że jest się człowiekiem,
a jednocześnie drżeć...".
Dzięki uprzejmości pana Tadeusza Gruszczyńskiego, właściciela firmy kreta24.pl, mam możliwość udostępnienia uniktowych zdjęć archiwalnych zebranych w fotogalerię pt."20 maja 1941", która zapewne dobrze dopełni powyższy tekst. Serdecznie dziekuję!
Wczoraj poranne słońce nie zdołało przebić się przez gęstwiejące, ciemne chmury.
Powietrze stawało się rześkie - coraz chłodniejsze i coraz bardziej nasycone wilgocią. Dzięki niej
ziemia zaczęła ponownie wydawać silne zapachy wegetacji, które już od jakiegoś
czasu zostały szczelnie zamknięte pod suchą warstwą ziemi i pierwszymi łanami pożółkłych zdzbeł trawy. Deszczowe chmury zaczęły
otaczać miasteczko Chania ze wszystkich stron. Białe Góry zakryły
się szarym welonem, a z północy, od morza, ciągnęła powoli ciężka jak ołów
chmura, z której póznym popołudniem zaczęły wyślizgiwać się
pioruny i błyskawice.
W maju też czasami pada.
Niespodzianka! Końcówka maja i pada! Jeszcze większą niespodzianką był fakt, że nie mowa tutaj o majowym, ciepłym deszczyku, ale o całkiem ostrej burzy: takiej, jakie nawiedzają dość często Kretę zimą. Na domiar złego, po chwili
wszystko pokryło się drobnymi centkami błota – samochody, okna wystawowe,
drzewa, nawet ubrania przechodniów. Znów Sahara pozdrawia Kretę! Doprawdy mało
atrakcyjne są takie niespodzianki i można powiedzieć, że deszcz w maju
całkowicie nie pasuje do Krety!
Miasteczko Chania pod ciężką chmurą deszczu - widok ze wzgórza Profiti Ilia.
Za chwilę lunie - widok z dzielnicy Chalepa.
Białe smugi deszczu - widok z dzielnicy Koubeli.
Podobnie dość wątpliwą niespodzianką wywołaną przez majowy deszcz, była przygoda, którą dwa tygodnie temu przeżyli turyści w Wąwozie Samaria - najdłuższym wąwozie Krety i całego europejskiego kontynentu. Na 12 maja zapowiadano silne opady deszczu. Pomimo takiej prognozy, Wydział Leśnictwa Prefektury Chania, zarządzający Parkiem Narodowym Wąwozu Samaria, nie zamknął w tym dniu 17-o kilometrowego wąwozu i czterdziestu ośmiu osobom sprzedano bilety wstępu. W czasie ich przemarszu w strugach deszczu, okazało się, że zbierająca się woda utworzyła potok uniemożliwiający przejście całego dystansu. W mgnieniu oka, powstały strumień górski podniósł swój poziom wody do alarmującego stanu, szczególnie w najwęższym jego miejscu, przy Żelaznych Wrotach (Sideroportes).Turyści zostali uwięzieni w wąwozie! Międzynarodowej grupie przyszli z pomocą ratownicy górscy, strażacy i mieszkańcy Agia Rumeli. Dopiero na drugi dzień mogli oni bezpiecznie wyprowadzić grupę z wąwozu i odeskortować ją do jego zakończenia, znajdujacego się na południowym wybrzeżu wyspy, w miejscowości Agia Rumeli. Zapewne nie lada gratką był dla turystów nocleg w samym sercu Parku Narodowego - w starej i obecnie niezamieszkałej, górskiej wiosce Samaria – rzecz, którą mogą przeżyć tylko bardzo nieliczni wybrańcy losu, wybierający się w kreteńskie góry w majowy deszcz.
Każde miejsce ma swoje tajemnice znane tylko tubylcom. O ich istnieniu można
zazwyczaj dowiedzieć się w czasie rozmowy z "miejscowymi" lub zbaczając - najczęściej
całkiem nieoczekiwanie - z utartych, codziennych ścieżek. Tak właśnie było z "Kulurą": olbrzymią misą z czarnordzawej wulkanicznej
skały zaszytą u stóp sporego klifu, do której z każdą nadchodzacą falą wpływała
czysta, krystaliczna i lekko spieniona woda morska o nieziemsko lazurowym
kolorze. Jej nazwa wskazywała na kolisty kształt - taki jaki mają okrągły
słodki, placek z dziura lub koło do pływania, nazywane właśnie tak po grecku.
Zejście do "Kulury". Halepa, Chania.
Mało kto mógłby spodziewać się takiego widoku w dość żywej, nowoczesnej
dzielnicy Halepa na przedmieściach miasteczka Chania. A jednak! Kilka przecznic
od głównej ulicy, pusty plac na którym panoszyły się dwie gigantyczne agawy,
ostre zejście po betonowych schodkach z drewniana balustradą i oto ona: Kulura,
czyli dla wielu mieszkańców Halepy, „przydomowe” spa!
Poranna pogawędka i kąpiel słoneczna.
Pływanie, hydromasaż i poranna gimnastyka.
"Kulura" od razu przypadła mi do gustu. Po pierwsze, była oazą
spokoju i relaksu. Praktycznie bez specjalnych przygotowań i nie tracąc czasu
potrzebnego na wyjazd na pozamiejską plażę, można było naładować baterie w
malowniczym otoczeniu. Po drugie, podobało mi się, że "Kulurę" odwiedzali
ludzie praktycznie w każdym przedziale wieku: emeryci, niepracujące kobiety,
studenci oraz uczniowie z liceum i gimnazjum. Co ważniejsze, była wspaniałym
przykładem, jak mieszkańcy jakiegoś miejsca mogą stworzyć z niczego własną
przestrzeń, dbać o nią, cieszyć się i dzielić się nią z innymi.
Raz, dwa, trzy - skok do wody.
Popołudniowe spotkania z sąsiadami.
Po szkole wszyscy biegna na "Kulurę".
Młodsi i starsi - każdy znajdzie trochę miejsca dla siebie.
Wieczór - dobry czas na zarzucenie spławika.
Między skałami, nad taflą morza, rozciągnięto sprytnie liny. Służą one do
podwieszania się w celu złapania oddechu po intensywnym pływaniu, albo
ułatwiają ćwiczenia z kategorii aquarobic. Za ławki robią proste dechy położone
na kamieniach. Nie zabrakło kilku tradycyjnych drewnianych krzeseł z
siedliskiem wyplecionym z trzciny, które można znaleźć w każdym zakatku
promenady i skalistego brzegu.
Do szczęścia mało potrzeba - dwa stare krzesła, trochę słońca, kawałek błekitnego morza i nieba.
Krzesła wkomponowały się całkiem dobrze w pejzaż.
Deska, dwa kamienie i ławka gotowa.
Na jednym z krańców „Kulury” przykleiła się do pionowego klifu zadaszona budka, prowizorycznie sklecona z metalowych rurek i dykt. Wyposażono ją jednak we wszystko, co potrzebne dla plażowiczów: wieszaki na ręczniki i ubrania, lustro z półkami na kosmetyki, ławeczki i dwa plastikowe krzesła ogrodowe i dla milszej atmosfery kilka pluszowych zabawek i obrazków. Nie zapomniano o glinianej misce z wodą dla psów – pewnie tych przychodzacych z właścicielami, a może i bezpańskich.
Plażowa budka. Miejsce to ma swoją duszę i swoich "gospodarzy".
Za budką, przy mniej stromym zejściu do „Kulury”, można w tym roku zobaczyć kolejne innowacje - mały taras wkomponowany w klifowy brzeg, na którym przygotowano rozkładany stolik i krzesła. Obok tarasu świeżo założony mikroskopijny ogródek na dwa małe oleandry i kilka kaktusów. Całość dopełniją blizniacze kabiny-przebieralnie, prysznic oraz betonowa promenada. Tę ostatnią wybudował i zafundował zarząd dzielnicy, do którego zwrócono się z prośbą i gotowym planem zagospodarowania skalistego wybrzeża. Choć to zwalisty beton o równych brzegach niepasujący do reszty krajobrazu, to jednak tu można ułożyć barwne ręczniki kąpielowe, przygotować wędkę przed połowem, czy skoczyć w sam środek lazurowej „wanny”.
Nowy tarasik z widokiem na "Kulurę" - niektórzy spedzac tu beda długie godziny.
Ktoś z polskich znajomych, kobieta około 40-ki, powiedziała mi przed laty,
że lubi powracać na Kretę, ponieważ wspaniale tam wypoczywa i świetnie się
regeneruje. „Kreta to moje prywatne spa” – powiedziała na zakończenie.
Faktycznie, każdy tu może znalezć dla siebie jakieś miejsce, gdzie czuje się
jak w świątyni „sanus per aqua”. Nie zdziwię się wcale jak ktoś z was, w
poszukiwaniu swojego ulubionego spa, zawędruje do „hammamu”, czyli łazni
tureckiej, mieszczącej się w starym porcie Chania. Jeszcze przed wiekiem takich łazni było tu
kilkanacie, tak jak nakazuje prawo Koranu ......... ale to już całkowicie inna
historia...........