niedziela, 31 grudnia 2017

Rok 2017

Rok 2017 był dla mnie naprawdę dobry. Bez ekscesów i wielkich rzeczy, ale z pewnymi wydarzeniami, które mnie ucieszyły, zaskoczyły lub były spełnieniem małych, "kreteńskich marzeń". Nie będę pisała o moim prywatnych, czy zawodowych sprawach. Skupię się na Krecie i jej ciągłym poznawaniu. Wybrałam 10 momentów, które zostaną mi w pamięci i za które ten rok uważam za ciekawy.

Moment 1. Wielki śnieg. 

Pierwszy z milowych kroków 2017 roku miał miejsce już na jego samym początku. 7 stycznia zaskoczył nas strasznym śniegiem. Nie tylko padało w górach, ale biały puch zaczął przykrywać dolne partie Krety i na parę godzin dotarł nawet do linii morza - nietypowa sytuacja, jak na nasze śródziemnomorskie klimaty! Ostatni raz tak ostro sypnęło w 2004 roku, gdy jeszcze mieszkałam w Atenach. Jako dość nowa wyspiarka doczekałam się w końcu tej  "prawdziwie białej zimy", która pojawia się na Krecie mniej wiecej raz na dziesięć lat! Teraz już wiem, jak to jest i szczerze mówiąc, wcale mi niespieszo do ponownego oglądania takiej zimy. Śniegu w górach jest przecież co roku pod dostatkiem. Jeśli chcecie zobaczyć więcej zdjęć zajrzyjcie na fanpage Kolorów Krety, gdzie jest udostępniony również film. 




Moment 2. Święto pasterzy.

Na ten dzień "polowałam" odkąd mieszkałam na stałe na Krecie, czyli od czterech lat. 23 kwietnia to święto pasterzy i rolników. Ich patronem jest święty Georgios, czyli "po naszemu" święty Jerzy. W wiosce Asi Gonia, na granicy subregionu Chania i Rethimno, corocznie święci się stada owiec zanim zostaną one zagonione na hale. Nie tylko w końcu udało mi się tam dojechać w tym wyjatkowym dniu i popstrykać na prawo i na lewo sporo fotek, zobaczyć setki owiec i zapracowanych popów machających nad nimi kropidłami, ale doświadczyłam na własnej skórze, jak to jest przepijać kreteński bimber owczym mlekiem. Mam kaczy żołądek więc jakoś przeżyłam. Osobom "wrażliwym" nie polecam. Moja rada: albo jedno, albo drugie...




Moment 3. Latarnia od środka.

To było moje prawdziwe marzenie. Znaleźć się w samym środku wspaniałej latarni morskiej, symbolu weneckiego Portu w Chanii! Łamałam sobie nieraz głowę, jak tam się dostać. Okazji ku temu jest niewiele. W czasie renowacji wchodzą specjaliści od konserwacji zabytków... doprawdy małe szanse. Los się jednak do mnie uśmiechnął. Raz do roku Urząd Miasta organizuje cykl darmowych wycieczek z przewodnikiem i jest on skierowany nie do turystów, ale do mieszkańców Chanii. Właśnie w ramach takiego zwiedzania otworzono ciężkie wrota latarni!!! Przeżycie niesamowite: wspinać się wąskimi, kamiennymi schodkami w ciasnej gardzieli latarni; dotknąć jej czerwonego "serca" i spojrzeć z góry na cały Stary Port!




Moment 4. Las cedrowy, Kedrodasos.

Latem udało mi się w końcu dotrzeć z plaży Elafonissi do położonego nieopodal lasu cedrowego. Marszruta brzegiem morza zajęła mi około 30 minut. Ścieżka miała oznaczenia, ale przyznam, że ciągle ją gubiłam. Dlatego wolałam trzymać się linii brzegowej. Kedrodasos (gr. kedros- cedr, dasos- las) zachwyca spokojem, malutkimi zatoczkami z drobnym piaskiem i starymi cedrami, powyginanymi w surrealistyczne formy i dającymi miły cień. Niektóre drzewa swoimi konarami tworzyły coś na kształt szałasów. Nic dziwnego, że w samym środku takiego zielonego  "namiotu" można było zobaczyć ślady po ognisku. Najlepiej byłoby rozwiesić tam hamak. Sporo osób podobno tak robi i cieszy się hippisowskim życiem




Moment 5. Ślady praczłowieka.

Pierwszego września lokalne gazety zaczęły rozpisywać się o wielkim antropologicznym odkryciu, które może wnieść wiele zmian do teorii o pochodzeniu człowieka. W zachodniej Krecie, tuż obok miasteczka Kissamos (Kastelli), znaleziono najstarsze ślady praczłowieka! Nota bene dkrycia tego dokonał Polak. Doktor Gerard Gerliński, będąc w 2002 roku na wakacjach na Krecie, zauważył ciekawe ślady stóp odciśnięte w skale. Fakt, że był z zawodu paleontologiem pozwoliły mu fachowo ocenić wartość znaleziska. W 2010 roku powołano międzynarodowy zespół badawczy. Owocem jego pracy była publikacja zamieszczona w sierpniu 2017 roku na łamach czasopisma "Proceeding of the Geologists' Association". Dowiadujemy się z niej, że ślady z Krety bez wątpienia zostały pozostawione przez istoty poruszające się na dwóch kończynach. Odciski stóp w ich przedniej części mają cechy ludzkie, jednak pięta ma nadal cechy typowe dla małp. Ich wiek ustalono na 5,7 miliona lat. Oznacza to, że Polak odkrył najstarsze na świecie zachowane ślady dwunożnych istot praludzkich! Do tej pory najstarsze takie ślady pochodziły z Wschodniej Afryki i należały do gatunku Australopithecus afarensis. Ich wiek został oszacowany na 3,6 mln lat. Różnica to aż dwa miliony lat! Według naukowców trzeba zachować dużą ostrożność w spekulacjach. Dopiero dalsze badania być może wyjaśnią, czy odkryte tropy to ślady naszych przodków czy raczej dalszych krewnych z wygasłej linii.

Moment 6. Kryjówka Kalypso.

Z końcem września przyjeżdżają do mnie dwie długo oczekiwane koleżanki. Organizujemy sobie wypad na południowe wybrzeże subregionu Rethimno. To tam, między plażami Plakias a Damnoni, leży kryjówka mitycznej Kalypso. Kto czytał homerowską Odyseję to wie, że ponętna nimfa Kalypso zadurzyła się w Odyseuszu i więziła go w "swoich objęciach" aż siedem lat. Dopiero łańcuchowa interwencja Ateny, Zeusa i Hermesa sprawiły, że Kalypso pozwala Odyseuszowi odpłynąć w poszukiwaniu jego ukochanej Itaki. Kryjówka Kalypso to dzisiaj kompleks hotelu Calypso Cretan Village, efektownie przyklejony do skalistego brzegu i wysokiego klifu. Uwaga nie ma tam plaży! Turyści pływają w basenach, albo w malutkim, ale bardzo malowniczym fiordzie, zwany Fiordem Piratów. Z jego jednej strony wchodzi się do obszernej groty, w której Kalypso zapewne spędzała  z Odyseuszem romantyczne chwile. 





Moment 7. Starożytna Aptera.

W pierwszym tygodniu października wizyta kolejnej polskiej znajomej. Postanawiam, że napijemy się kawy poza miastem. Zanim to zrobimy, chcę pokazać jej panoramiczny widok na Zatokę Souda. Najlepiej ze wzniesienia, gdzie leżą ruiny starożytnego miasta Aptera. Aptera była stolicą jednego z silniejszych starożytnych państw-miast Krety, nieustannie walczącym o hegemonię z sąsiadami: Kydonią, Falassarną i Polyrinnią. Miejsce to odwiedziłam już kilkakrotnie, ale tym razem czekała na mnie duża niespodzianka. Właśnie ukończono kilkuletnie prace wykopaliskowe. Między innymi wydobyto spod powierzchni ziemi wspaniały amfiteatr z czasów rzymskich oraz dwa, bardzo cenne posążki z tego samego okresu: bogini Artemidy, będącej patronką Aptery, i jej brata, Apollona. Jak widać warto wracać do miejsc, które wydawałoby się, że już nas niczym nie zaskoczą.




Moment 8. Płaskowyż Nida. Jaskinia Zeusa.

Tydzień później na horyzoncie pojawił sie nowy cel - grota Zeusa. Leży ona u podnóża najwyższej góry Krety, Psiloritisa (zwanego też Idą). Według greckiej mitologii, w czeluściach tej groty miał narodzić się Zeus. Oczywiście sprawa się komplikuje, gdyż inna grota (w Górach Dikti na wschodzie Krety), też chce być miejscem przyjścia na świat najważniejszego z greckich bóstw. Jedno jest pewne: w jaskini Idajskiej Zeus się wychowywał. Kapłani-wojownicy, zwani Kuretami, czuwali nad jego bezpieczeństwem; koza Amaltea karmiła go swoim mlekiem; nimfa Mellisa nektarem. Aby dotrzeć do stoku, w którym schowana jest grota, musimy przejechać malowniczy Płaskowyż Nida. Im wyżej, tym robiło się coraz chłodniej i pochmurno. Podejście na stok zaczął się w lekkim deszczu i przy zimnym wietrze. Od czasu do czasu mijają mnie i towarzysząca mi koleżankę osoby, które jaskinię już odwiedziły i pośpiesznie schodzą do zaparkowanych na dole samochodów. Ze wszystkimi witamy się międzynarodowym "hello". I nagle jeden z turystów rzuca - do tej pory nie wiem, czy poważnie czy dla żartu: "kolejna dziura w ziemi"!!!




Moment 9. Płaskowyż Nida. Mitata.

W czasie tej samej wycieczki co chwila napotykamy  kamienne chato-szałasy. Są to tzw. mitata. To w nich w dawnych czasach mieszkali pasterze, gdy stada owiec pasły się na halach. Do tego służyła im jedna okrągła izba, z kamiennymi ławami przy ścianach służącymi za łóżka. Dziura na środku sklepienia wskazywała, że tamtędy uciekał dym z ogniska, które paliło sie na środku pomieszczenia. W drugie izbie, również okrągłej, przechowywano wyrabiane owcze sery. Łatwo się domyślić, że w takich kamiennych budowlach, bez okien i z bardzo niskim wejściem, panował latem zbawienny chłód. Grube ściany z precyzyjnie ułożonych kamieni chroniły sery przed zepsuciem, jednocześnie gwarantując ich powolne dojrzewanie. Płaskowyż Nida jest eldoradem dla osób, które chcą zobaczyć mitata. Stoją one nawet przy głównej trasie i niektóre z nich są wciąż wykorzystywane przez pasterzy. 




Moment 10. Żbik kreteński. 

Październik 2017 roku przyniósł jeszcze jedną rewelacyjną wiadomość. Po 20 latach udało się pochwycić w sidła żbika kreteńskiego. Gatunek tego drapieżnego kota był uważany od dłuższego czasu za już nieistniejący. Przez dekady tylko sobie o nim opowiadano, jako o starym mieszkańcu górskich lasów. Nikt ze stuprocentową pewnością nie mógł potwierdzić jego istnienia. I właśnie w tym roku złapano samiczkę tego niezmiernie rzadkiego podgatunku. Miało to miejsce w Białych Górach, na Płaskowyżu Omalos. Na pewno potrzebne są dalsze badania, aby potwierdzić, na ile zwierzak ten jest czysty genetycznie, bowiem żbiki mogą krzyżować się ze zdziczałymi kotami domowymi.

Czas zakończyć, bo i Stary Rok lada moment dobiegnie do finiszu. Zatem życzę wam Szczęśliwego 2018, aby był zdrowy i pełen pomyślności. Do Siego Roku!

niedziela, 17 grudnia 2017

Żbik kreteński

Prawie całkowicie przez wszystkich zapomniany. Jeden wielki znak zapytania... Żbik kreteński (Felis silvestris cretensis) od dłuższego czasu przypominał zwierzę-widmo. Praktycznie tylko pasterze pamiętają go z opowieści dziada pradziada. Biolodzy wiedzą, że w odległej przeszłości był obecny na całej wyspie. Jego dom znajdował się w górskich lasach położonych powyżej 1000 metrów wysokości. Wychodził z nich rzadko by uniknąć konfrontacji z ludźmi. Jednak czasami zdarzało mu się polować nie tylko na myszy, ptaki i dzikie zające, ale na coś większego i bardziej smacznego. Na przykład na małe jagnię. Dlatego pasterze traktowali go jako swojego wroga. Zastawiali pułapki, a widząc skradający się koci cień strzelali do niego bez opamiętania i bez najmniejszego odruchu litości. Opowiadano sobie o przebiegłym i nieuchwytnym dzikim kocie, mieszkańcu gór o naturze samotnika. Podobno tylko w czasie godów żbik kreteński szukał na krótki czas partnera. Resztę życia, niezależnie od płci, spędzał w pojedynkę. Przypuszcza się, że samice mogły rodzić od 4 do 7 młodych, raz lub dwa razy w roku.


Na tropie kreteńskiego dzikiego kota. Źródło: artykuł Michani tou Xronou.



















Do końca nie znamy historii jego pochodzenia. Jako podgatunek "cretensis" został uznany dopiero w 1953 roku. Co gorsze, od wielu dziesięcioleci nie wiadomo było do końca, czy jeszcze istnieje, czy już "wymarł". Na dodatek nikomu nie udało się usidlić żadnego osobnika. Istniały tylko ustne przekazy pasterzy, którzy bardzo sporadycznie widywali go w górach i to dosłownie przez ułamki sekund. Płochliwa natura i niewielka populacja były głównymi przyczynami niezmiernie małego prawdopodobieństwa zobaczenia żbika w naturze. A jeszcze 50 lat wcześniej, wyprawione skórki drapieżnika - o którym krążyły niesamowite legendy - można było kupić na miejskich targach. To właśnie zrobiła w 1905 roku angielska badaczka-paleontolożka, Dorothea Bate. To ona przedstawiła zachodniemu światu nauki dwie "kocie derki",  jako dowód na istnienie na Krecie lokalnego żbika (kuzyna żbików żyjących w różnych regionach Azji, Afryki, czy Europy). Po 90 latach stał się cud! Dwie włoskie naturalistki, A. Bellardineri i jej koleżanka C. Cicconi, w 1996 roku schwytały na zboczach masywu Psiloritis (okolice wioski platanos, Dolina Amari) prawdziwego, z krwii i kości, kreteńskiego żbika!


Taki wypchany okaz można oglądać w zbiorach Muzeum Historii Naturalnej w Heraklionie.

Kolejny cud miał miejsce dwa miesiące temu, czyli w październiku 2017 roku. Jak grom z jasnego nieba, spadła na nas wiadomość, że w kreteńskich górach złapano dzikiego kota wyglądającego na żbika. Miało to miejsce w okolicy Płaskowyżu Omalos w Białych Górach. Pasterz, chcąc zabezpieczyć młode owieczki przed grasującymi łasicami i kunami, zastawił sidła. To w nie dał się złapać taki nietypowy gość. Z miejsca został powiadomiony Wydział Leśnictwa oraz zespół biologów Muzeum Historii Naturalnej z Heraklionu. Dziki kot musiał zostać uśpiony w celu przewiezienia go do gabinetu weterenaryjnego w miasteczku Chanii, gdzie został skrupulatnie zmierzony (w szczególności jego czaszka), zważony i gdzie pobrano próbki krwii do badań genetycznych. Okazało się, że osobnik jest płci żeńskiej, dlatego jest tylko nieco większy od dobrze zbudowanego kota domowego. Jednak jego ruchy i zachowanie w niczym nie przypominały manier udomowionego kota. Wyraźnie wskazywały, że ma dziki temperament przodków naszych czteronogich pupilów.




Na pewno będą potrzebne badania pobranych próbek na potwierdzenie czystości genetycznej. Niestety, "dzikie koty" krzyżowały się dość często z dachowcami. Jedna z teorii pochodzenia tego podgatunku (która jest jednak mniej popularna) zakłada, że kreteński żbik jest potomkiem udomowionego kota. Był nim żbika afrykańskiego (Felis silvestris lybica), który przybył z ludzmi na wyspę w czasach neolitu. Niektórym osobnikom udało się zbiec z ciepłych domostw i wrócić do życia w naturalnym środowisku. Mieszkając i polując w kreteńskich górach oraz gęstych lasach cyprysowych ponownie zdziczały. Być może właśnie w takich okolicznościach pojawiły się na Krecie żbiki kreteńskie. Nie wiadomo, ile tych zwierząt aktualnie zamieszkuje Kretę. Na szczęście schwytana samiczka została szybko wypuszczona na wolność, co możecie ogladać na wideo zamieszczonym poniżej. Chyba nikomu z nas nie uda się napotkać kreteńskiego żbika. Natomiast przy względnie małym wysiłku można zapoznać się z mniej kontrowersyjny, a bardziej znanym, symbolem Krety i jej dzikich gór... kreteńską kozicę "kri-kri"... ale to już całkiem inna historia... 




piątek, 16 czerwca 2017

Rajska laguna Balos

Laguna Balos to kreteński raj na ziemi. Zawinęłam tu już kilkanaście razy. Zazwyczaj bez wysiłku i wygodnie, bo na pokładzie turystycznego stateczku "Gramvousa" wypływającego po dziesiątej rano z portu Kissamos. 


Turystyczny statek "Gramvousa" u brzegów Laguny Balos.

Tylko jedyny raz dotarłam tu piechotą. Tym razem zajęło mi to 4 godziny. Muszę przyznać, że był to bardzo wyjątkowy "raz". Marzec. Piękna pogoda i wiosenna atmosfera. Szliśmy dużą grupą z lokalnym klubem górskim. Szlak ciągnął się wzdłuż skalistego i niedostępnego wybrzeża zachodniej Krety, a zaczynał się w położonej 9 kilometrów na południe Falassarnie.  Po dojściu na miejsce ani śladu turystów. Laguna pusta, tylko dla nas.


Zejście do Laguny Balos od strony Falassarny.

Kolejne wizyty, te w sezonie, również mnie nie zawiodły. Zawsze podziwiałam coś nowego i inaczej spędzałam czas wolny. Mam wrażenie, że Laguna Balos może zadowolić wszystkie gusta i guściki. Sami zobaczcie...

Pływać można wszędzie. Na płyciźnie, zawadzając nosem o dno, jak również na otwartym morzu. Miłośnicy nurkowania z rurką mają do dyspozycji otaczające lagunę skałki, gdzie kwitnie podwodne życie. 

Płycizna i skałki otaczajace lagunę.

Na opalanie też jest dużo miejsca. Większość osób układa ręczniki i wbija plażowe parasolki na mieliźnie, która łączy ląd z malutkim półwyspem Tigani (w tłumaczeniu na polski zwany "patelnią"). To właśnie on jest najczęściej fotografowanym elementem laguny i swoim wyglądem przypomina wyspę o ściętym równo wierzchołku.


Półwysep Tigani, najczęściej fotografowany element krajobrazu laguny.

Aby go lepiej uchwycić na fotkach, należy wspiąć się kilka metrów na przeciwległe wzgórze, gdzie zaczynają się kamienne schodki prowadzące turystów do parkingu. Kilka dni temu pojawiła się tam kolejna atrakcja laguny - "donkey taxi". Myślę, że 10 euro jest warte przygody jazdy na grzbiecie muła lub konia (osła nie było w ofercie), tym bardziej, że osoby wracające do swoich wynajętych samochodów muszą wspinać się pod górę przez jakieś pół godziny.


"Donkey taxi" w pełnej gotowości.

Dla aktywnych proponuję lekki spacerek: albo wzdłuż wybrzeża, albo ścieżką prowadzącą do zaniedbanej kapliczki na półwyspie Tigani, albo wspomnianymi kamiennymi schodkami (tak daleko i wysoko na ile będzie się miało ochotę), a może jeszcze lepiej piaszczystym zboczem, tam właśnie, gdzie zaczyna się mało uczęszczany szlak między Balos a Falassarną. 

Początek szlaku górskiego między Laguną Balos a Falassarną.

Ja czasami lubię sobie po prostu spokojnie posiedzieć, napatrzeć się na morze i otaczający krajobraz. Niekiedy ucinam sobie także krótką drzemkę. Idealnie nadaje się do tego podnóże półwyspu Tigani, porośnięte kulistymi krzewinkami. Między nimi można znaleźć zasłonę od wiatru oraz od oczu innych turystów, a pod co większymi krzaczkami, nawet kilka centymetrów drogocennego cienia.


Kuliste formacje roślinne: naturalna osłona od wiatru.

Uczucie, że jesteśmy w raju, kończy się niestety w momencie kiedy zaczynamy myśleć o... toalecie. Już połowa czerwca, a gmina nie zadbała w tym roku o zapewnienie turystom chociaż kilku publicznych toalet. Turyści, którzy przypłynęli statkiem mogą w każdym momencie do niego wrócić, ale pozostali, którzy dojechali samochodami, zapewne "biegają w krzaki", albo siusiają do wody... Tylko raz widziałam turystkę czekająca na statek i proszącą o możliwość skorzystania z WC. Nie odmówiono jej. Żałosne jest, że takie są realia jednej z najpiękniejszych plaż Europy, która na dodatek jest chroniona europejskim programem Natura 2000... bez komentarza...

Może zapomnimy trochę o tym mankamencie, gdy wspomnę, że latem 1981 roku zakotwiczył w pobliżu Laguny Balos jacht Britannia. Ten luksusowy olbrzym, przypominający bardziej mały statek niż jacht, należy do angielskiej rodziny królewskiej. Po jego pokładzie przechadza się najznakomitsza młoda para świata, która właśnie spędza swój miesiąc poślubny: książę Karol i jego wybranka, księżna Diana. Wraz z nimi jedyne 300 osób załogi, którą obowiazuje kategoryczny zakaz robienia zdjęć. Ten rozkaz nie dotyczy tylko oficjalnego fotografa Marynarki Wojennej, który ma za zadanie dostarczenie pamiątkowych fotografii do archiwum królewskiego, jak również księżny Diany, podobno naciskającej często spust migawki jej aparatu. Czytając wpis na stronie Princess Diana Forever, można dowiedzieć się, że co prawda nowożeńcy spędzają błogi czas pływając w tajemniczych grotach, a Karol oddaje się swoim pasjom sportowym, surfingowi i nurkowaniu, jak również malowaniu, jednakże idylliczną atmosferę już wtedy mącą ewidentne znaki i uzasadnione podejrzenia Diany o zażyłość Karola z Kamilą...

Doprawdy nie wiem czy Laguna Balos stanie się dla was bardziej atrakcyjna po usłyszeniu powyższej historii. Dla mnie najważniejsza jest jej dzika przyroda i niesamowity pejzaż. Lubię obserwować to miejsce wraz ze zmieniającymi się porami roku. Również po każdej zimie zaskakuje mnie ono swoim nowym kształtem. Laguna nie jest statyczna. Ona żyje, porusza się rządzona prawami natury podyktowanymi przez wiatr, fale, prądy morskie, a nawet minimalne miesięczne przypływy i odpływy... ale to już całkiem inna historia...

sobota, 22 kwietnia 2017

Mega trzęsienie ziemi

Z chwilę dowiecie się, jaki jest kolejny argument przemawiający za tym, że lepiej mieszkać na zachodnim krańcu wyspy. Jest on dość nietypowy. Z kategorii: Historia Naturalna, podkategorii: geologia i tektonika. Powiecie, że tematyka nudna, bo czasy odległe... nazwy epok geologicznych zawsze się mylą... a kamień od kamienia niczym się nie różni. Na szczęście tym razem wszystko będzie dziecinnie proste i widoczne, jak na dłoni, a śmiem nawet twierdzić, że i dość ekscytujące.


Dobra nowina jest taka, że zachód Krety powolutku się podnosi... Niestety, wschód w tym samym czasie zanurza pod powierzchnię morza. Te nieznaczne ruchy, liczone w kilkunastu milimetrach rocznie, wynikają z ciągłego kontaktu dwóch płyt tektonicznych: dużej Afrykańskiej i małej Egejskiej (będącej częścią gigantycznej płyty Euroazjatyckiej), na kraniuszku której leży Kreta. Afrykańska wsuwa się pod Egejską, nie tylko ją lekko wydźwigując, ale na dodatek wywierając rozmaite naciski, które przekładają się na częste trzęsienia ziemi. 


Jedno z nich miało miejsce w 365 r.n.e.. Jego epicentrum znajdowało się na zachodnim krańcu Krety, mniej więcej 4 mile na południowy-wschód od Falassarny. Było to trzęsienie o niezwykłej sile. Niepodobne żadnemu innemu. Największe w erze nowożytnej. Istne Mega Trzęsienie Ziemi: 9,2 w skali Richtera! Z historyczny źródeł wynika, że: "21 lipca 356 roku miała miejsce katastrofa, która nie miała sobie równej. Kataklizmu nie nie można było przyrównać do żadnego wcześniejszego odnotywanego w kronikach, ani nawet do tych przekazywanych jako mity i legendy. Morze gwałtownie cofnęło się pozostawiając statki i ryby na mieliźnie. Po niedługim czasie wróciło ze wzmożona siłą i wdarło się na ląd w postaci wysokiej fali. Cokolwiek znalazło się na jej drodze uległo zniszczeniu. Wiele statków zatrzymało się na gruzach budynków, a inne fala rzuciła na 2 mile od brzegu". Ponadto ląd "wyskoczył" kilka metrów wyżej. To co powolne ruchy nasuwających się płyt tektonicznych mogły zdziałać przez setki tysięcy lat, trzęsienie ziemi dokonało w przeciągu "mgnienia oka".




W wielu miejscach możecie oglądać fenomen wydźwigniecia się lądu po trzęsieniu z 365 roku. Najdogodniej w czasie rejsu turystycznym statkiem na Wyspę Gramvousę i Lagunę Balos. Płynąc wzdłuż wschodniego brzegu Półwyspu Gramvousa, w kierunku wyspy o tej samej nazwie, widzimy ponad taflą morza wyraźny, ciągły pas o ciemniejszym zabarwieniu. To właśnie jest ląd, który w kilka zaledwie minut wynurzył się spod wody. Ma on wysokość od 6 do 9 metrów i wyraźnie odcina się zabarwieniem od wyższych partii rudego klifu. Na dodatek stara linia wody jest zaznaczona wyraźnym rowkiem wciętym w skałę. Jest to ślad po morskich mięczakach żyjących na granicy lądu i wody, które przez dziesiątki tysięcy lat "wgryzały się" w głazy.


Fenomen wydźwignięcia lądu można obserwować w wielu miejscach zachodniego regionu Krety. I na północy, i na południu, i na zachodzie. Na pewno warto pod tym kątem odwiedzić odkopane ruiny starożytnego portu w Falassarna. Tam po wspomnianym trzęsieniu ziemi ląd podniósł się o 6,5 metra. Falassarna, nie tylko znalazł się kilka metrów ponad linią brzegową, ale jego gruzy zostały pogrzebane pod tonami mułu i piasku przyniesionych przez falę tsunami. Potęga, która kwitła przez osiem wieków, zniknęłą z mapy wyspy... ale to już całkowicie inna historia...




wtorek, 7 marca 2017

Wrak "Dimitrios P."

Statek wypełniony po brzegi podekscytowanymi turystami zaczyna manewr wpłynięcia do małej zatoki wyspy Gramvousa. Wyspa to dużo powiedziane. Bardziej wysepka. W sumie pokaźnych rozmiarów skała. Wystaje ona na 137 metrów z wody na północno-zachodnim krańcu Krety - w niewielkiej odległości od półwyspu noszącego tę samą nazwę. Główną atrakcją tego cudownego miejsca są ruiny poweneckiej fortecy. Łatwo zgadnąć, że fortyfikaja znajduje się na samym szczycie skąd rozciąga się doskonały widok na rozległą okolicę. To stamtąd Wenecjanie mogli obserwować i kontrolować, czy jakaś obca flota nie wpłynie z tego kierunku z zamiarem zdobycia Krety.


Dopływając do zatoki Spokojnej Gramvousy. Na jej szczycie zarys weneckiej fortyfikacji.


Gdy statek zbliża do brzegu, wszyscy patrzą z podziwem, jak zarys fortyfikacji staje się coraz bardziej wyraźny. Jego kanciaste linie zaczynają odcinać się od bardziej nieregularnych konturów skały. Mało kto zwraca uwagę na wystające po prawej stronie burty postrzępione i pokryte gruba rdzą kawałki jakiegoś wraku. Może gdyby było go więcej, bardziej rzucałby się w oko. To "Dimitrios P.", który złapany w pułapkę sztormu zakończył swą służbę w 1968 roku u stóp wyspy Gramvousa... i nigdy nie dowiózł 440 ton cementu, które miały dotrzeć aż do Południowej Afryki.



Wrak statku "Dimitrios P." wiozącego 440 ton cementu z Chalkidy do Południowej Afryki.


Nie jest tak słynny jak wrak z wyspy Zakynthos, który stał się symbolem nie tylko tej jońskiej wyspy, ale niezmała całej greckiej branży turystycznej. Różnica jest taka, że tamten pożarł piach przestronnej i bardzo malowniczej plaży w Zatoce Wraku, a "Dimitrios P." został "uziemiony" w miejscu niedostępnym: na skałach szarpanych każdej zimy wściekłymi sztormami. Nic dziwnego zatem, że kuszono los wypływając 30 grudnia 1967 roku z portu w Chalkidzie, na wyspie Eubea, pomimo prognozy załamania pogody. Pierwszy sztorm złapał statek na południe od Peloponezu, przy wybrzeżach wysepki Kythira. Dopiero 6 stycznia wciągnął ponownie kotwicę biorąc kurs na zachodnie wybrzeże Krety. 



Choć niewiele zostało, szczatki statku "Dimitrios P." robią jeszcze na niektórych wrażenie. 

Jednak w jej pobliżu, wiatr i prady morskie zmusiły statek do szukania schronienia w jakiejś pobliskiej zatoce. Wybrano Gramvouse - Spokojną Gramvousę, tę do której obecnie każdego lata przypływa tysiące turystów. Spokojna Gramvousa ma swoją siostrzana wyspę. Jest nią Dzika Gramvouse. Ale już sama nazwa wskazuje, że nie jest to odpowiednie miejsce do szukania schronienia na czas sztormu. W małej zatoczce, którą wyspa Spokojna Gramvousa chroni od fal i zimowych wiatrów z północy, rzucono dwie kotwice w odległości 200 metrów od brzegu. 


Widok na zatokę Spokojnej Gramvousy z samego jej szczytu.


Po dwóch dobach łańcuch jednej z nich pękł. Kapitan walczył jeszcze o statek próbując siłą silników utrzymać go w równowadze. Na daremnie. "Dimitrios P." przechylił się na lewą burtę nabierając coraz więcej wody, która ochoczo łaczyła się z cementem w ciężki balast. Nie trzeba było wiele czasu by pokonany statek dał się zepchnąć na pobliskie, najeżone skałami, dno zatoki. 



Najbardziej dociekliwi sprawdzają co pod wodą.

Wydano rozkaz do opuszczenia jednostki. Dwa dni marynarze koczowali na Spokojnej Gramvousie wyczekując pomocy. W końcu, 10 stycznia, przypłynął po nich antytorpedowiec "Ierax", który przetransportował całą załogę "Dimitriosa P." do bazy marynarki wojennej w Zatoce Souda. 



Duże fragmenty wraku wyrzucone na skalny brzeg.

Jak widać z zamieszczonych powyżej zdjęć, "Dimitrios P." ma swoich amatorów. Dość nielicznie przychodzą go pooglądać i pofotografować. Sporadycznie ktoś nurkuje. Mało kto wie, że w miejscu ładowni wciąż widać poukładane w równe kupki worki z cementem, który przybrał formę białej, jednolitej skały. Po 50-u latach ząb czasu bardzo nadwyrężył sylwetkę 45 metrowego wraku. Co będzie za 50 kolejnych lat? Raczej rdza zeżre resztki kadłubu wystającego ostatkiem sił ponad powierzchnię wody. Zniknie atrakcja turystyczna, która i tak żyje w cieni sławy poweneckiej fortyfikacji: to do niej udają się gęsiego tłumy turystów, aby przespacerować się wzdłuż 3-kilometrowych murów obronnych i zobaczyć zatokę Gramvousy oraz pobliską Lagunę Balos niemal z lotu ptaka... ale to już całkiem inna historia...



PS. polecam 3:36' :-)

niedziela, 26 lutego 2017

Karnawał w Rethimno

Miałam wielkie szczęście być w Rethimno w ostatni dzień karnawału w 2014 roku. Co w tym szczególnego? Otóż to, że właśnie tam odbywa się największa parada karnawałowa Krety, a w 2014 roku przypadała jej 100. rocznica! Karnawał w Rethimno szczyci się tym, że swoimi korzeniami sięga odległych czasów Renesansu, gdy Kreta była pod panowaniem Wenecji. Rethimno w tamtym okresie było bardzo zamożnym, kupieckim miastem, a okres prosperity sprzyjał rozwojowi kultury i sztuki renesansowej. Jednak mieszkańcy Rethimno za oficjalny początek obchodów karnawału uznanali rok 1914 - moment niezmiernie istotny, bo zaledwie kilka miesięcy wcześniej przyłączono Kretę do istniejącego już od 1830 roku państwa greckiego!




Jak było kiedyś nie mam bladego pojęcia, ale współczesny kolorowy i głośny korowód tworzy w ostatnich latach ponad 15.000 przebierańców spragnionych szalonej oraz gorącej fiesty. Do rodowitych mieszkańców miasta dołącza kilka tysięcy karnawołowiczów przyjeżdżajacych z innych zakątków wyspy. Przyznam, że wielu znajomych z Chania wybiera się właśnie tego dnia do Rethimno. Nic dziwnego, gdyż nasz karnawał (organizowany nie w Chania, a w porcie Souda) nie dorasta do pięt temu z Rethimno ani rozmachem, ani ilością jubileuszy. 



























Ostatni dzień karnawału, wypadający zawsze w niedzielę, to długo oczekiwana kulminacja. Zostanie wybrana wtedy najlepiej prezentująca się grupa karnawałowa, a symbolicznym zakończeniem imprezy na plaży miejskiej, przy wystrzałach petard i fajerwerków, spłonie Król Karnawału. Ten dzień poprzedzają jednak liczne imprezy towarzyszące, które urozmaicą cały okres karnawałowy np.: zabawa w poszukiwanie skarbu, robienie karnawałowych masek, uliczne śpiewanie tradycyjnych pieśni renesansowych "kantat", oddzielna mini parada dla najmłodszych a nawet dla... rowerzystów.

Może was zastanowia dlaczego karnawał kończy się w Grecji w niedzielę, a nie we wtorek przed Środą Popielcową. Otóż Popielca nie ma. Jej odpowiednikiem jest tzw. Czysty Poniedziałek, kiedy wierni zaczynają wyciszenie i wewnętrzne oczyszczenie nakazane przez Wielki Post... ale to już przecież całkiem inna historia :-)

czwartek, 16 lutego 2017

Tłusty Czwartek

W końcu nastał smakowity Tłusty Czwartek. Wszyscy od rana jakby bardziej ochoczy i w lepszych humorach. Dzisiaj można, a nawet trzeba, sobie pofolgować! I nie chodzi bynajmniej o słodkiego pączusia... pączusia można zjęść na deser, już po tradycyjnym, greckim Tłuuuuuustym Czwartku. 



Od południa będzie unosiła się w powietrzu przyjemna - a dla głodnych nieco drażliwa - woń grillowanego mięsa. To ona, po grecku "tsikna", nadała nazwę Tłustemu Czwartkowi: "Tsiknopempti". Pewnie to jedyny czwartek w kalendarzowym roku, kiedy o nadwyżce kalorii i cholesterolu z tłustego, pieczonego mięsiwa, pomyśli niemal każdy... może z wyjątkiem wegeterian, którzy przezornie zamkną się w domu, aby nie czuć "niemiłych" woni unoszących się na każdym kroku.



Zatem w dniu Tsiknopempti do wyboru są: szaszłyki ("kalamakia"), "kotosouvli" (duże kawałki wieprzowiny z rożna), "kokoretsi" (podroby jagnięce z rożna zagrabnie owinięte flaczkami), prosiak pieczony, schabowy smażony lub z rusztu, a adresatem najcichszych westchnień są "paidakia", czyli pieczone żeberka jagnięce. 



W Tsiknopempti każda szanująca się szkolna rada rodziców musi zarganizować na boisku szkolnym porządny grill. Uczniowie cieszą się, że będą mogli kupią sobie chrupiącego szaszłyka skropionego sokiem z cytryny w zestawie z kromką świeżego chlebka za symboliczne euro, tracąc przy tym jedną lub dwie z ostatnich lekcji. Dorośli, czekają zazwyczaj do wieczora. Nie stanowi to jednak przeszkody, żeby wstąpić na jednego "souvlaka", który przecież jest okrzyknięty daniem narodowym, a dokładniej symbolem greckiego fast foodu. 



Oczywiście kryzys zrobił swoje również w kwesti Tsiknopempti. Za dobrych czasów, czyli "przed", wychodziło się jak jeden mąż do restauracji lub do tawerny. Lokale pękały w szwach, stoły uginały się od mięsiwa wszelkiego rodzaju, a wino płynęło potokami. Obecnie wiele osób już na to nie stać, a nawet jeśli nawet stać to wybiera się tańsze zestawy w miejsce króla uczty: żeberek jagniecych za jedyne 20 euro za kilogram. Zamiast wyjścia do lokalu kryzysowi Grecy organizują sobie zdecydowanie bardziej ekonomiczny wariant: grilla w przydomowym ogródku. Komu nie chce się bawić w rozpalanie ognia, ten musi zadowolić się po prostu tanim, tradycyjnym smażonym schabowym (zawsze bez panierki, której Grecy nie preferują) pamietając, by wyłączyć wyciąg kuchenny, a mięsko dobrze przyrumienić, tak aby w każdym domowym kącie można było poczyć zapach "tsikny".




Na koniec warto wspomnieć o symbolice tego zwyczaju. Po pierwsze ma on swoje głębokie korzenie w czasach starożytnych. To wtedy Grecy i Rzymianie ogranizowali huczne uczty na cześć Dionisosa (rzymskiego Bachusa), które miały zapewnić odrodzenie się przyrody z nadejściem wiosny oraz obfite plony w danym roku. Chrześcijańskie prawosławie natomiast na taką mięsna ucztę wybrało czwartek z końca karnawału, gdyż środy i piątki są dniami ścisłego postu. Ciekawostką jest, że prawosławni celebrują w tych dniach Przedpoście - okres trzech tygodni, kiedy panuje złagodzony post przed wejściem w... Wielki Post. Kościół zachodni natomiast zniósł Przedpoście w 1969 roku reformami papieża Pawła VI. Pewnie to jest przyczyną dlaczego nie obiły nam się o uszy nazwy jego kolejnych niedziel: Starozapustna, Mięsopustna i Zapustna. Tłusty Czwartek wypada (i w Polsce i w Grecji) w tydzień "mięsopustny". Jest to znak, że powoli trzeba pożegnać wszelkie mięsiwa, a w ostatnim tygodniu Przedpościa i karnawału wolno nam spożywać lżejsze białko zwierzece np. sery... ale to już całkiem inna historia związana z nastepnym tygodniem, który w słonecznej Helladzie nazywa się Tygodniem Serowym :-)